W końcu udało mi się rozszyfrować znaki z paczuszki jednej z herbat, którą dostałam z Chin. Okazało się, że jest to czarna herbata Jin Jun Mei lub w innej transkrypcji Kim Chun Mei, a to w dosłownym tłumaczeniu oznacza Złote Szlachetne Brwi. Herbata zaskoczyła mnie, bo nie miałam okazji pić jej wcześniej, a spodziewałam się czegoś innego.
Część nazwy tej herbaty kojarzy się z inną, bardziej znaną. Chun Mee, czyli Szlachetne Brwi opisywałam już wcześniej, więc nie będę się tu rozpisywać. Z informacji znalezionych w Internecie dowiedziałam się, że Jin Jun Mei ma coś wspólnego z inną czarną herbata z Chin, Lapsang Souchong. No cóż, nie znam jej jeszcze, więc nie wiem ile w tym prawdy. Zaraz otworzę torebkę i się dowiem, do czego jest bardziej podobna.
Pierwsze parzenie Jin Jun Mei. |
Po rozpakowaniu oczom moim ukazał się wielkoliściasty susz podobny bardziej do Da Hong Pao lub Shui Xian niż do tego, co oglądałam w Internecie. Pachnie też bardziej jak ciemny oolong. Trochę orzechów, mocno przypieczona skórka chleba i trochę czerwonych owoców. No dobrze, może w zamyśle producenta ma bardziej przypominać ciemnego oolonga. No nic, kontynuujmy. Suszu w saszetce było dokładnie 7,5 grama i zużyję go w całości. Do parzenia przygotowałam już czajniczek, który hoduję pod czarne herbaty o pojemności około 400ml, więc z niego skorzystam. Ostatecznie miała być to czarna herbata. Woda do parzenia ma temperaturę około 95 stopni. Czasy poszczególnych parzeń planuję na 1,5 minuty, 2 minuty, 2,5 minuty, 3 minuty, a później zobaczymy.
Drugie parzenie Jin Jun Mei ze złotej torebki. |
Od pierwszego parzenia napar jest dość jasny, taki bardziej oolongowaty niż, jak na czarną herbatę. Barwy utrzymują się w tonach lekko pomarańczowych, ale na pewno nie czerwonych. Zapachem też zdecydowanie przypomina ciemnego oolonga. Na początku lekka słodowość, orzechy, a po drugim parzeniu dochodzi ciekawy aromat suszonych owoców. Ten ostatni bardziej pasuje do czarnych herbat. Zaś smak po pierwszym parzeniu jest lekki i słodkawy. Trudno określić jakieś konkretne nuty smakowe. Za to po drugim parzeniu uwydatniają się suszone owoce. Ja skojarzyłam ten smak z morelami, a Kuba z jabłkami. Pokazała się też na chwilkę lekka goryczka, typowa dla herbat czarnych. Ostatnie parzenia powróciły smakiem do lekkich słodyczy i orzechów charakterystycznych dla oolongów. Liście po parzeniu też wskazują na niepełną oksydację, bo widać wyraźnie zielonkawe odcienie.
Trzecie parzenie Jin Jun Mei ze złotej torebki. |
Nie wiem, czy to moja nieznajomość tej herbaty, czy pomyłka z tłumaczeniem nazwy, być może jedno i drugie. Powiem tylko, że to kolejna herbata, która bardziej przypomina inny rodzaj niż jest opisywana. Mam jeszcze jedną saszetkę z podobnymi znakami chińskimi, ale to już inny producent. Zobaczymy, co pokaże się w tamtej i będę miała przynajmniej jakieś porównanie. Jin Jun Mei w takim wydaniu smakował mi, ale raczej zaliczam go, jako oolonga niż czarną herbatę.
Napar z czwartego parzenia Jin Jun Mei ze złotej torebki oraz liście po parzeniach. |
Hmm... ja ostatnio zamówiłam Lapsanga i dostałam coś co nim na pewno nie jest. Co nieco liście przypominają tę herbatę. Muszę przetestować w wodzie, bo niestety tłumaczenie "krzaczków" dało mi tylko "100 najlepszych chińskich herbaty".
OdpowiedzUsuńTłumaczenie, tłumaczeniem, ale jak nie wiadomo co się dostało, bo to gratis do zamówienia, to wtedy raczej nie ma wyjścia i trzeba sobie jakoś radzić. Gdybym zamówiła coś konkretnego i nie byłaby to ta herbata tak jak w przypadku Long Jinga, który okazał się być Senchą (pisałam o tym) to bym przynajmniej pomarudziła na sprzedawcę, a tak...
UsuńA co do Lapsanga to też mi się kiedyś zdarzył taki, który był za mało wędzony w porównaniu do tego co znam, ale za to miał przepiękne liście (też go opisałam), więc chyba nie ma zasady :)
Zgadzam się... tłumaczenie tego co jest na opakowaniach to wielka przygoda. A jeszcze potem się okazuje, że to wcale nie nazwa herbaty tylko taki "marketing" i koniec końców nie wiem co piję.
OdpowiedzUsuńCiekawe czy ktoś kiedyś wpadnie na jakiś błyskotliwy sposób by można było odczytywać nazwy z opakowań bez znajomości chińskiego (lub japońskiego... wietnamskiego... nepalskiego:):)
Przy takich okazjach powoli uczę się czytania chińskich opakowań. Czasem trzeba nieźle się nakombinować, żeby odczytać znaki... Na szczęście, dzięki takim ćwiczeniom, rozpoznaję już Da Hong Pao, Lapsang Souchong i Long Jing, a pozostałe pewnie przyjdą z czasem :)
Usuń