22 stycznia 2016

Jin Jun Mei ze złotej torebki - czy tak miała smakować czarna herbata?


W końcu udało mi się rozszyfrować znaki z paczuszki jednej z herbat, którą dostałam z Chin. Okazało się, że jest to czarna herbata Jin Jun Mei lub w innej transkrypcji Kim Chun Mei, a to w dosłownym tłumaczeniu oznacza Złote Szlachetne Brwi. Herbata zaskoczyła mnie, bo nie miałam okazji pić jej wcześniej, a spodziewałam się czegoś innego.



Część nazwy tej herbaty kojarzy się z inną, bardziej znaną. Chun Mee, czyli Szlachetne Brwi opisywałam już wcześniej, więc nie będę się tu rozpisywać. Z informacji znalezionych w Internecie dowiedziałam się, że Jin Jun Mei ma coś wspólnego z inną czarną herbata z Chin, Lapsang Souchong. No cóż, nie znam jej jeszcze, więc nie wiem ile w tym prawdy. Zaraz otworzę torebkę i się dowiem, do czego jest bardziej podobna.

Pierwsze parzenie Jin Jun Mei.


Po rozpakowaniu oczom moim ukazał się wielkoliściasty susz podobny bardziej do Da Hong Pao lub Shui Xian niż do tego, co oglądałam w Internecie. Pachnie też bardziej jak ciemny oolong. Trochę orzechów, mocno przypieczona skórka chleba i trochę czerwonych owoców. No dobrze, może w zamyśle producenta ma bardziej przypominać ciemnego oolonga. No nic, kontynuujmy. Suszu w saszetce było dokładnie 7,5 grama i zużyję go w całości. Do parzenia przygotowałam już czajniczek, który hoduję pod czarne herbaty o pojemności około 400ml, więc z niego skorzystam. Ostatecznie miała być to czarna herbata. Woda do parzenia ma temperaturę około 95 stopni. Czasy poszczególnych parzeń planuję na 1,5 minuty, 2 minuty, 2,5 minuty, 3 minuty, a później zobaczymy.

Drugie parzenie Jin Jun Mei ze złotej torebki.

Od pierwszego parzenia napar jest dość jasny, taki bardziej oolongowaty niż, jak na czarną herbatę. Barwy utrzymują się w tonach lekko pomarańczowych, ale na pewno nie czerwonych. Zapachem też zdecydowanie przypomina ciemnego oolonga. Na początku lekka słodowość, orzechy, a po drugim parzeniu dochodzi ciekawy aromat suszonych owoców. Ten ostatni bardziej pasuje do czarnych herbat. Zaś smak po pierwszym parzeniu jest lekki i słodkawy. Trudno określić jakieś konkretne nuty smakowe. Za to po drugim parzeniu uwydatniają się suszone owoce. Ja skojarzyłam ten smak z morelami, a Kuba z jabłkami. Pokazała się też na chwilkę lekka goryczka, typowa dla herbat czarnych. Ostatnie parzenia powróciły smakiem do lekkich słodyczy i orzechów charakterystycznych dla oolongów. Liście po parzeniu też wskazują na niepełną oksydację, bo widać wyraźnie zielonkawe odcienie.

Trzecie parzenie Jin Jun Mei ze złotej torebki.

Nie wiem, czy to moja nieznajomość tej herbaty, czy pomyłka z tłumaczeniem nazwy, być może jedno i drugie. Powiem tylko, że to kolejna herbata, która bardziej przypomina inny rodzaj niż jest opisywana. Mam jeszcze jedną saszetkę z podobnymi znakami chińskimi, ale to już inny producent. Zobaczymy, co pokaże się w tamtej i będę miała przynajmniej jakieś porównanie. Jin Jun Mei w takim wydaniu smakował mi, ale raczej zaliczam go, jako oolonga niż czarną herbatę.

Napar z czwartego parzenia Jin Jun Mei ze złotej torebki oraz liście po parzeniach.

4 komentarze:

  1. Hmm... ja ostatnio zamówiłam Lapsanga i dostałam coś co nim na pewno nie jest. Co nieco liście przypominają tę herbatę. Muszę przetestować w wodzie, bo niestety tłumaczenie "krzaczków" dało mi tylko "100 najlepszych chińskich herbaty".

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tłumaczenie, tłumaczeniem, ale jak nie wiadomo co się dostało, bo to gratis do zamówienia, to wtedy raczej nie ma wyjścia i trzeba sobie jakoś radzić. Gdybym zamówiła coś konkretnego i nie byłaby to ta herbata tak jak w przypadku Long Jinga, który okazał się być Senchą (pisałam o tym) to bym przynajmniej pomarudziła na sprzedawcę, a tak...
      A co do Lapsanga to też mi się kiedyś zdarzył taki, który był za mało wędzony w porównaniu do tego co znam, ale za to miał przepiękne liście (też go opisałam), więc chyba nie ma zasady :)

      Usuń
  2. Zgadzam się... tłumaczenie tego co jest na opakowaniach to wielka przygoda. A jeszcze potem się okazuje, że to wcale nie nazwa herbaty tylko taki "marketing" i koniec końców nie wiem co piję.
    Ciekawe czy ktoś kiedyś wpadnie na jakiś błyskotliwy sposób by można było odczytywać nazwy z opakowań bez znajomości chińskiego (lub japońskiego... wietnamskiego... nepalskiego:):)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przy takich okazjach powoli uczę się czytania chińskich opakowań. Czasem trzeba nieźle się nakombinować, żeby odczytać znaki... Na szczęście, dzięki takim ćwiczeniom, rozpoznaję już Da Hong Pao, Lapsang Souchong i Long Jing, a pozostałe pewnie przyjdą z czasem :)

      Usuń