Legendarna mate - wszystkie języki i podniebienia drżały na jej widok, mocą burzyła domy. Dawniej nigdy nie poleciłbym Colona, jako Yerbę na początek. Teraz? Mogę śmiało podsunąć ją pod nos "żółtodziobowi". A dlaczego? Ta paragwajska marka bardzo się zmieniła.
Opakowanie: Papier, susz zapakowany w zgrabną cegłówkę.
Susz: Teraz - szaro zielony, zleżakowana zieleń, średnio pocięty, dość duża zawartość pyłu, duża zawartość patyczków, spora ich ilość zmielona. Dawniej susz był bardzo drobno zmielony i zamiast zmielonych patyczków siorbiący trafiał na duże badyle, których było znacznie mniej niż obecnie.
Aromat: Teraz - nikły, zero dymienia, minimum prażenia, plus karton, ale na szczęście nie "mokry karton". Dawniej wędzonka przygryzała się przez papierowe opakowanie.
Smak: Obecnie - klasyczna Argentyna w wydaniu Rosamonte, goryczka minimalna i niezalegająca. Gdyby nie prażenie można by rzec "sin humo". Dawniej - Colonowa wędzenina po zaparzeniu była wyczuwalna w całym domu. Jak ktoś przesadził z ilością suszu lub temperaturą wody mógł z powodzeniem ćwiczyć mięśnie twarzy.
Jeśli chodzi o wytrzymałość na zalewanie, pozostaje bez zmian. Słabo się pieni a bywało lepiej.
Co do mocy, ciężko się mi wypowiedzieć, bo Yerbę pijam w zasypie 1/3-1/2 naczynia 150-250ml dla ułatwienia porannej pobudki, potrzymania się przy życiu popołudniową porą oraz czasem w pracy podczas nocnego kryzysu, aby utrzymać tryb "stand by". Ale raczej zelżyła na swej sile.
Zdjęcia robione kilka lat temu, gdy Colon reprezentował prawdziwy paragwajski styl. |
PS. Opis jest całkowicie subiektywny - jak zawsze zresztą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz