1 kwietnia 2015

Dung Ti Oolong - herbata turkusowa z Tajwanu

To tylko jedna łyżeczka suszu, a zapełnia cały czajniczek. Po drugim parzeniu.

Pewnie to już pisałam, ale gdy zaczęłam wchodzić w świat herbat, to jasne oolongi były moimi ulubionymi. Do teraz mi tak zostało. Cóż się dziwić, to chyba jedyny rodzaj herbaty, który ma tak szeroką gamę smaków, od kwiatowych, do prażonych orzechów. Dzisiaj przedstawię jedną z jaśniejszych herbat turkusowych, czyli Dung Ti Oolong. Można ją spotkać pod różnymi transkrypcjami: Dong Ding czy Dung Ting. Herbata pochodzi z królestwa oolongów, Tajwanu.



1. Sucha herbta przed parzeniem.
2. Liście po pierwszym kontakcie z wodą, czyli budzeniu. Powoli zaczynaja sie otwierać
3. Dung Ti po sześciu parzeniach. Liście zajmują prawie cały czajniczek.

Herbata jak widać powstała z mocno zwiniętych listków. Jeszcze tego nie widać, ale są one fermentowane w bardzo niewielkim stopniu. Po rozwinięciu mają prawie całkiem zielony kolor. Susz pachnie bardzo delikatnie, kwiatowo. Po wrzuceniu do gorącego czajniczka zapach staje się mocniejszy. Teraz wyraźniej czuć kwiaty i lekką nutę miodową.

Prawie całkiem zielony pierwszy listek i pączek herbaciany.
Ta brązowa aureolka na czajniczku to właśnie herbaciany nalot.

Parzyć będę w moim maleńkim czajniczku z glinki yixing, którego hoduję pod jasne oolongi. Już zaczyna pokrywać się herbacianym nalotem, to dobry znak. Wracając do parzenia, to użyję wody o temperaturze około 85 st.C. Mogłabym zalać Dung Ti wodą o kilka stopni gorętszą, a nawet wrzątkiem, ale jest ona bardzo delikatna, więc nie chcę jej sparzyć. Przed parzeniem jeszcze obudzę herbatę. Teraz liście pachną jak pierwsze wiosenne kwiaty. Zapowiada się smacznie. Parzę tylko dla siebie, więc od razu będę przelewać napar do większej czarki.

Napar z pierwszgo parzenia.
Pierwsze parzenie trwało dosyć krótko, bo około 30 sekund. Po budzeniu liście zaczęły się rozwijać, więc taki czas powinien wystarczyć. Napar jest jasny, w odcieniach zielono-żółtych. Pachnie bardzo delikatnie, wyczuwam kwiatową słodycz. W smaku również jest słodko, ale bardziej miodowo niż kwiatowo. Nie jest to zamulający, intensywny smak, a jedynie lekkie muśnięcie. Po parzeniu liście zajmują coraz większą przestrzeń w czajniczku, ale nadal mają wiele do oddania do naparu.


Napar i liście po drugim parzeniu.

Drugie parzenie było jeszcze krótsze niż pierwsze, trwało zaledwie kilkanaście sekund. Za to napar jest mocniejszy od poprzedniego. Bardziej intensywny kolor i zapach naparu przy tak krótkim parzeniu jest spowodowany rozwijaniem się liści wraz z kolejnymi zalaniami. Smak również jest bardziej wyraźny, niż wcześniej i przechodzi z miodowego w bardziej kwiatowy.

Napar i liście po trzecim parzeniu.

Trzecie parzenie było już dłuższe i trwało około 1 minuty. Napar jest dosyć mocny i raczej żółty niż zielony. W zapach nadal pozostają kwiaty, ale pojawia się ciekawa roślinna nuta. Trochę mi to przypomina świeży zielony liść lub jeszcze niedojrzały owoc. W smaku też czują kwiaty, już bez miodu, a z ciekawym posmakiem. To też mi się kojarzy ze zieloną rośliną. Takie smaki i zapachy w delikatniejszych formach pozostają w kolejnych parzeniach, więc nie będę tu zanudzać. Powiem tylko, że za każdym razem czas parzenia wydłużałam o około 30 sekund, czyli ostatnie, siódme parzenie trwało około 3 minuty.

Napary z czwartego i piątego parzenia, nadal mocne.

No i co ja tu mam napisać, kocham oolongi i tyle. Pisząc o tym roślinnym smaku w późniejszych parzeniach przypomniało mi się, jak kiedyś z koleżanką dietetyczką parzyłyśmy oolonga w parku na ławce i jej się ten smak skojarzył ze świeżymi ogórkami gruntowymi. Też ciekawe skojarzenie, ale nie połączyłabym tego z herbatą.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz