27 listopada 2014

Fog Green Tea - herbata zielona z Góry Lu

Mglista herbata z Chin - za zimno, żeby ją parzyć w plenerze

Wpis był przygotowany już wcześniej, ale dopiero teraz dorzuciłam do niego zdjęcia. Po tym plenerze stwierdziłam, że herbata nie lubi niskich temperatur otoczenia, więc najbliższy wypad to chyba dopiero wiosną. No chyba, że postanowię coś ugotować w plenerze.

Herbata, a szczególnie zielona nie lubi szybkich spadków temperatury. Gdy mamy dobrze przygotowany napar i wlewamy go do chłodnej czarki to zmienia się kolor i smak naparu, a zapach praktycznie zanika. No i właśnie takie zmiany koloru i smaku naparu są powodem do nielubienia herbaty zielonej. No, bo kto chciałby pić goryczkowy, pomarańczowy napój, który powstał poprzez zbyt szybkie ostudzenie zielonej herbaty. Aby uniknąć takich sytuacji naczynia przed parzeniem i podaniem herbaty warto ogrzać. Jednak problem pojawia się, gdy jesteśmy w plenerze, mamy ograniczone zasoby gorącej wody, a temperatura nie sprzyja utrzymywaniu się ciepła w naczyniach. Tym razem jakoś mi się udało uratować herbatę, ale na następny plener zaczekam, aż się znacznie ociepli.

Liście przed parzenie, po pierwszym i całkowicie rozwinięte po drugim parzeniu.

No dobrze, ale teraz o samej herbacie. Liście Fog Green Tea są intensywnie zielone i pokryte niewielkim meszkiem, ale to akurat cecha typowa dla tego rodzaju herbaty. Poza tym widać, że są bardzo młode i jeszcze niektóre z nich nie zdążyły się rozwinąć. Pachną też ciekawie. Przypomina mi to zapach kruchego ciasta w trakcie pieczenia. Przed parzeniem starałam się ogrzać czajniczek, ale musiałam to powtórzyć. W ciepłym czajniczku liście pachną trochę inaczej. Teraz ten zapach przypomina bardziej środek lata i rozgrzaną słońcem łąkę. Przez to czuć też delikatne prażenie, jakiemu zostały poddane liście zaraz po zbiorze. Parzyłam wodą o temperaturze około 75st.C, ale gdyby miała trochę więcej to herbata też byłaby dobrze zaparzona.

Czajniczek musiał być dodatkowo dogrzany, ale dał radę.

Pierwsze parzenie trwało około 1 minuty. Po takim czasie uzyskałam bardzo delikatny jasnozielony napar. Powinien być trochę mocniejszy. Zapach naparu był taki jak się tego spodziewałam. Przypominał mi świeżo upieczony chleb lub ciasto. W smaku też było przyjemnie. Bez goryczki, ale z delikatnym smakiem pochodzącym od prażonych liści. Jak na tak spartańskie warunki herbata udała się pysznie, więc podjęłam próbę drugiego parzenia.

Drugie parzenie, aż świeci.

Tym razem było ono dłuższe i trwało około 2 minuty. Kolor naparu rzeczywiście był mocniejszy, ale nadal utrzymywał się w odcieniach zieloności. W zapachu też było podobnie, ale tym razem jakby mniej pieczony, a bardziej roślinny. Trudno mi opisać tak po prostu te zapachy, ale różnica jest jednak wyczuwalna. W smaku też się zmienił, teraz jest bardziej wyrazisty. Najpierw czuć smak umami a później roślinną słodycz.

Do parzenia w takich warunkach nadają się chyba jedynie herbaty japońskie, bo i tak mają niższe temperatury zaparzania niż chińskie. Jednak na razie wstrzymam się od parzenia w zimne dni w plenerze. No chyba, że będzie to naprawdę sytuacja wyjątkowa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz