15 września 2014

Assam Samdang w plenerze - fotorelacja


Dawno nie piliśmy dobrej herbaty w plenerze. Nie mówię tu o ogródku czy ławce w parku, ale o jakimś dalszym wyjściu. Wczoraj towarzyszyli nam przyjaciele. Nie zdradzę gdzie poszliśmy, ale było dużo chodzenia i pięknych widoków.

 
 
 Nasza kuchenka turystyczna dała radę. Dość szybko zagotowała w sumie dwa czajniczki wrzątku. To takie małe ognisko zamknięte w pięciu ściankach.


Oczywiście rozpalał Kuba za pomocą jego ulubionego krzesiwa. Po co komu zapałki, jak pod ręką jest niezniszczalny pręt magnezowy i "krzesacz" zrobiony ze starego pilnika.



Zestaw do parzenia. Może czajniczek ma małą pojemność, ale łatwo go zmieścić do plecaka wraz z innymi rzeczami, które się zabiera na takie wyjścia. Zapytacie, po co brać czarki jeśli można wziąć plastikowe kubeczki? Dobra herbata podana w plastiku to pomyłka.


O samej herbacie nie będę się tu rozwodzić, bo już ją opisywałam. Powiem tylko, że przy żywym ogniu smakuje zupełnie inaczej. Nie ma tej goryczki, ale czuć słodycz. Po za tym zmiana zapachu liści po wsypaniu do ogrzanego czajniczka i inne elementy opisane wcześniej pozostają na swoim miejscu. Ważne, że naszym przyjaciołom ta właśnie herbata w takich okolicznościach bardzo smakowała. No i parzyliśmy ją trzykrotnie, tak jak lubię.


Nie wzięłam  dodatkowego naczynia do wyrównywania naparu, a były cztery czarki. Gdybym nalała do każdej z nich od razu pełną porcję to w pierwszej byłby napar najsłabszy, a w ostatniej najmocniejszy. Żeby tego uniknąć nalewałam do każde czarki po trochę naparu robiąc tak kilka okrążeń. Na zdjęciu powyżej widać niepełne czarki w czasie nalewania.

Tak wyglądało nasze miejsce parzenia. Bez stoliczka, obrusu i całej tej pięknej angielskiej oprawy. Aktywnie spędzone niedzielne popołudnie w miłym towarzystwie, to jest to, co lubimy najbardziej. 

Wpis dedykuję naszym kochanym Sewkom :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz