17 lipca 2016

Dian Hong Mao Feng na niedzielny wieczór


No nie uwierzycie! Znalazłam w końcu czas, żeby coś tu napisać i zrobię to bez większego zastanowienia. Mała śpi, nie ma nic do zrobienia, a herbat mam tyle do picia, że nie wiem co wybrać. Padło na gratis z Chin, a mianowicie Dian Hong Mao Feng, czyli czarną herbatę z Yunnanu. Zapraszam na herbatę wieczorową porą i trochę refleksji.


Ostatni wpis pokazał się tu jakieś 2 miesiące temu. Nie wiem czy jakieś blogerki pozwalają sobie na takie przerwy, ale ja mam co robić wieczorami, ba, całymi dniami poza siedzeniem na tyłku i klepaniem w klawiaturę. Dzieci są strasznie zajmujące, a poza tym pasuje czasem coś zjeść i ogarnąć codzienny bałagan. Ale ja tu nie narzekam! Przynajmniej jestem w stanie docenić chwilę, którą wygospodaruję dla siebie i mam siły, żeby jeszcze coś zrobić poza padnięciem na łóżko. Taka chwila nastała właśnie dzisiaj, mam czas (jakieś 2 godziny) i robię to o czym marzyłam od 2 miesięcy. Będę Was zamęczać moimi herbatami, no dobrze, tylko jedną z nich.


Stoję przed szafką i zastanawiam się co zaparzyć, w czym zaparzyć, jak zaparzyć. No dobra szybciej, bo czas ucieka. Najpierw kolor herbaty: może czarna, to może jakaś saszetka z Chin. Teraz naczynie: a tego shibo dawno nie używałam, w ogóle wszystkich czajniczków dawno nie używałam. A jak ja to zaparzę: niech będzie coś na styl gongfu, czyli jak zwykle, krótkie parzenia i w sumie dużo naparu. Trzeba przecież wyciągnąć z herbaty to co najlepsze.

Pierwsze parzenie Dian Hong.

No to mamy:
Herbata: czarna z Yunnanu w saszetce 6gram - dostałam w gratisie z Chin, więc nie wiem jakiej będzie jakości, nie znam jej i nie wiem czego się spodziewać, poza tym, że ma być podobna do innych Yunnanów.
Naczynie: Shiboridashi, o którym już kiedyś pisałam pojemność około 200ml. Wiem, że służy do herbat zielonych japońskich, ale dzisiaj mam wenę, żeby użyć go do herbaty czarnej i tak zrobię.
Parametry: temperatura - 95 st., czasy tak na oko, nie za długo nie za krótko, lecz w sam raz.

Drugie parzenie Dian Hong.

A co mi z tego wyszło?
Liście okazały się być całkiem dobrej jakości, nawet znalazłam trochę złotych tipsów. Szkoda, że na opakowaniu nie ma nigdzie po naszemu napisanego producenta, pewnie po chińsku jest, ale raczej tego nie rozszyfruję. Po ogrzaniu w naczyniu zapachniało tez dobrą herbatą, a po zalaniu wrzątkiem to już w ogóle. Napar na początku nie był za mocny, ale dawał znaki, że herbata pochodzi z Chin. Po drugim parzeniu już bardziej kojarzył nam się z Assamem niż z Yunnanem, ale to subtelna różnica. Pomimo, że zaparzyłam niezgodnie ze sztuką, to i tak wyszło smacznie, bez pierpkości, niesmaczności i nieprzyjemności.

Trzecie parzenie Dian Hong.

Jak znajdę chwilę w najbliższym czasie, to napiszę o lodach herbacianych. Zrobiłam je ostatnio i wyszły niezłe, tylko podczas ich wytwarzania nie miałam czasu na foty, bo robiłam kilka rzeczy na raz w kuchni (czyli tak jak zwykle ostatnio) i miałam bałagan i strasznie mało czasu na kombinowanie. Jeśli jeszcze ktoś mnie czyta, to przypomnijcie się o te lody przed końcem lata, bo przepis jest dość prosty, a efekt bardzo fajny.

PS. wybaczcie ewentualne literówki i nielogiczne zdania, ale nie mam czasu na dopieszczanie wpisów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz