6 grudnia 2014

Bai Hao Oolong w niebieskim czajniczku

Oolong o białych paczkach, boska herbata z Tajwanu.

Bardzo lubię ciemne oolongi, a szczególnie takie, które zmieniają smaki z kolejnymi krokami parzenia. Bai Hao to akurat ciemny oolong pochodzący z Tajwanu. Zwykle Taiwan kojarzy się z jasnymi oolongami, a tu mam coś innego.

Bai Hao w dosłownym tłumaczeniu oznacza białe pączki liści. No i rzeczywiście są one widoczne w suszu tej herbaty. Poza tym można znaleźć też zielone i sporo brązowych liści. Susz jest urozmaicony tak, jak czarne herbaty z Nepalu lub wysokogórskie Darjeelingi. Zapowiada się smaczna herbaty. Liście są mocno sfermentowane, ale nie jest to jeszcze czarna herbata, choć zapach może zmylić. Na początku czuć ciepły zapach rozgrzanej słońcem suchej ziemi, później przechodzi w zapach kwiatów polnych. Całość kojarzy mi się z gorącym latem. Przed parzeniem ogrzewam czajniczek i wsypuję do niego herbatę. Teraz zapach się zmienia. Jest bardziej wyrazisty, ale kwiaty przeszły w zapach owocowy. Nadal mam skojarzenia z wakacjami, ale tym razem jest to sad wiśniowy, a nie łąka pełna kwiatów. Zapowiada się całkiem ciekawie, ale najważniejsze jest parzenie.

Złocisty napar z pierwszego parzenia, a do tego miodowy smak.

Nie płukałam herbaty przed parzeniem, bo liście wydają mi się bardzo delikatne i nie są mocno zwinięte. Do parzenia użyłam wody o temperaturze około 90 st.C. Pierwsze parzenie trwało około 1 minuty i dało złocisty napar. Nic dziwnego, że królowa angielska obdarzyła tę herbatę nazwą Orientalna Piękność. Pachnie też ciekawie, nadal utrzymują się nuty owocowe, ale jest też coś jakby miodowego. W smaku zaś bardziej wyczuwalna jest miodowa słodycz niż owocowe nuty. Pomimo takiej przewagi miodowej słodyczy, to delikatny posmak owoców dobrze ją równoważy.

Drugie parzenie również złociste, lubię ten kolor.

Drugie parzenie trwało około 40 sekund. Kolor naparu utrzymał się na tym samym poziomie. Za to w zapachu i smaku zaszły zmiany. Teraz zapach został zdominowany przez nuty miodu spadziowego, a aromat owoców i kwiatów prawie zanikł. W smaku też zrobiło się miodowo, ale tym razem z nutą kwiatową zamiast owocowej. Różnice nie są wielkie, ale jednak jest to wyczuwalne nawet dla osoby, która nie piją na codzień herbat tego typu. Jeszcze zerknę do czajniczka, jak wyglądają liście. W większości są brązowe, ale znajdą się też bardziej zielone. Wyglądają na rozwinięte, ale zaparzę je jeszcze raz.

Trzecie parzenie, już delikatniejsze.

Trzecie parzenie trwało około 1 minuty, ale napar był już słabszy. W zapachu pozostały nuty kwiatowe z delikatną owocowością. Smak też był delikatniejszy i zmienił się na bardziej kwiatowy z nutami owoców. Pewnie gdybym inaczej zaparzyła tę herbatę to wyciągnęłabym z niej więcej, ale i tak mi się bardzo spodobała. Parzyłam ją jeszcze czwarty raz, ale poza słabszymi odczuciami, nie różniło się ono szczególnie od poprzedniego.

Po parzeniu liście też są różnokolorowe. Trochę zielonego, ale najwięcej brązów.

Podsumowując, jest to herbata bardzo słodka, ale ta słodycz nie pochodzi od dodatków czy aromatów. Tak po prostu smakuje herbata, która rosła na Tajwanie i po letnim zbiorze została przetworzona w taki, a nie inny sposób. Dla odmiany lubię czasem wypić coś kwiatowo-owocowego z nutami miodowymi, ale jednak na codzień wolę bardziej wyraziste, korzenne aromaty w klasycznych wysokogórskich herbatach czarnych. Już niedługo opiszę kolejną nepalską herbatę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz