Ostatnio spędziliśmy kilka dni w takim niewielkim domku przy lesie. Każdego wieczoru rozpalaliśmy ognisko, żeby przygotować jedzenie i wieczorną herbatę. Wzięłam ze sobą akurat herbatę, która czeka już jakiś czas na swój występ na blogu. Jest to rozdrobniona zielona herbata sprasowana w serduszka. W sam raz na romantyczny wieczór przy ognisku.
Odcięcie na kilka dni od pędzącego świata dobrze robi. Nie ma się gdzie śpieszyć, trzeba nazbierać drewna na ognisko, przynieść wodę, przygotować jedzenie. Takie podstawowe czynności, a dają radość. Kuba wziął swoje gadżety do rozpalania ognia, żeby też trochę poeksperymentować z różnymi technikami, a ja miałam książkę o ziołach i w końcu sporo wolnego czasu na czytanie. Jeśli macie tylko okazję, to poświęćcie choćby kilka dni na takie odcięcie od codzienności, a na pewno bardziej odpoczniecie niż na wymarzonych wakacjach zorganizowanych przez najlepsze biuro podróży. No dobrze, koniec tego dobrego. Wróciliśmy do rzeczywistości i trzeba się znowu przestawić.
Najpierw trzeba zagotować wodę na herbatę, a potem zaczyna się ogrzewanie naczyń i budzenie herbaty. |
Dlaczego w moim bagażu znalazło się miejsce dla takiej herbaty? Z tego, co wiem, to właśnie taki rodzaj herbaty pijał Yu Lu. Napiszę kiedyś o nim coś więcej, ale na razie nie mogę zabrać się jakoś za Księgę Herbaty jego autorstwa. Kiedyś czytałam kilka artykułów na jego temat i stąd wiem, że za jego czasów znane były głównie herbaty zielone, najczęściej w formie pokruszonych liści sprasowanych w cegiełki lub inne łatwe do uzyskania kształty, a także Pu-Erhy, czyli takie właśnie sprasowane, zielone herbaty, które miały czas dojrzeć. Podobno nie znano wtedy fermentacji, która doprowadziłaby liście herbaciane do postaci oolongów czy czarnych herbat. No to tyle o samej herbacie, a wybrałam ją, dlatego, że w tamtych czasach podstawowym źródłem ciepła był ogień, więc można powiedzieć, że jest to idealny wybór na wieczory przy ognisku.
Po budzeniu czas na parzenie i od razu serduszko się rozpadło pod strumieniem wody. |
Nie wiem jeszcze jak dokładnie parzył swoją herbatę Yu Lu, ale ja wybrałam metodę podobną do tej, którą zastosowałam do parzenia innej zielonej herbaty sprasowanej w kostkę. Wzięłam ze sobą chyba najbardziej kompaktowe naczynie z mojej kolekcji, czyli zielone Shiboridashi i w nim też parzyłam herbatę. Do zalewania miałam świeżo zagotowany wrzątek, a co do czasu parzenia to wybrałam metodę "na oko", czyli nie mam pojęcia, jak długo parzyłam, ale grunt, że nam smakowała.
Napar z pierwszego parzenia, a już taki mocny. |
Herbata jest sprasowana i żeby do pierwszego naparu oddała tyle ile powinna, to najpierw została przepłukana wrzątkiem. Po tym zabiegu dałam jej chwilkę na odpoczynek i zalałam już do pełna, zostawiłam na dość krótko, chyba mniej niż minutę. Kolejne parzenia wyglądały podobnie. Napar był złotawy, przejrzysty i przypominał mi bardzo mocno zaparzoną zieloną herbatę. W zapachu nie było mocnego wędzenia, a jedynie lekka słodycz i delikatna nutka olejku herbacianego. W smaku było z resztą podobnie. Nie było fajerwerków, a kolejne parzenia były bardzo podobne do siebie. W sumie uzyskałam 3 ładne napary, a czwarty był już bardzo słaby. Ważne, że w smaku nie było goryczki, cierpkości i innych nieprzyjemnych efektów. Gdy pierwszy raz parzyłam tego typu herbatę, to wyszła mi bardzo nieprzyjemna i musiałam ją wylać, wiec trzeba trochę wprawy.
Tak na podsumowanie powiem jeszcze raz, jeśli macie tylko okazję wyrwać się z codzienności choćby na weekend, to korzystajcie. Taki wypad na prawdę dobrze robi nie tylko naszemu ciału, ale przede wszystkim duszy. Herbata? No cóż, ja bez niej chyba nie mogę za długo wytrzymać, więc jakąś wziąć musiałam. A czy Wy macie jakąś ulubioną herbatę, która parzycie przy ognisku, czy nawet grillu?
Jak zazdroszcze wyrwania się! Ja na swoje muszę jeszcze poczekać jakiś czas... ach.....
OdpowiedzUsuńNa pewno znajdziesz chwilę :) czasem wystarczy dzień bez komputera i internetu, a już inaczej postrzega się świat dookoła :)
Usuń