12 grudnia 2014

Zielony Pu-Erh z pachnącym ryżem

Ciemna ta zieleń, więc można się pomylić.

Zielone herbaty chyba mnie nie opuszczą tak szybko, zwłaszcza, że mam ich spory zapas. Tym razem opisze zaległego zielonego Pu-Erha, który przyjechał do mnie z Chin. To ten, którego miałam kiedyś opisywać, ale okazało się, że wybrałam dla niego za mały czajniczek. Teraz wzięłam kyusu, które przyjechało do mnie z Japonii i zaparzyłam już bez problemów.


Gniazdko szybko się rozpadło. Na górze po płukaniu, po lewej po pierwszym parzeniu, po prawej po drugim parzeniu.

Pu-Erh sprasowany jest w niewielkie gniazdko i kolorem na początku bardziej przypominał mi czarnego niż zielonego. Okazało się, że niewiele się pomyliłam, bo najprawdopodobniej miał on przejść do dalszej fermentacji, więc już nie jest zielony, ale jeszcze nie czarny. Taki Pu-Erh w pół drogi, ale nie będę go leżakować, bo nie mam na to warunków. Pomiędzy liśćmi widać białe fragmenty, to chyba ten pachnący ryż. Na sucho pachnie trochę umami, ale tez wyczuwalny jest aromat drewna, typowy dla fermentowanych Pu-Erhów. Tym razem woda z płukania posłuży mi do nagrzania naczyń przed właściwym parzeniem. Użyje wrzątku, który przed chwilą przestał się gotować.

Pierwsze parzenie. Napar w rzeczywistości nie wyszedł, aż tak pomarańczowy.

Po płukaniu odczekałam chwilkę. Pierwsze parzenie trwało około 1 minuty. Napar trochę mnie zaskoczył, bo spodziewałam się koloru żółtawego, słomkowego a był pomarańczowy, bursztynowy. Taka zmiana jest efektem rozpoczętej fermentacji nieenzymatycznej. Zapach naparu już bardziej przypominał te sfermentowane Pu-Erhy. Był bardziej drzewny, przypominał ściółkę leśną niż umami czy roślinną słodycz zielonej herbaty. W smaku było też podobnie. Nie pamiętam, kiedy piłam takiego Pu-Erha, ale ten smak mi się podoba. Jest mniej ostry niż w wersji fermentowanej, ale nie taki delikatny jak w przypadku herbat zielonych.

Drugie parzenie. Tutaj już udało się uchwycić prawie naturalny kolor naparu.

Co prawda gniazdko rozpadło się całkowicie, ale zaparzę te same liście jeszcze raz, też około 1 minuty. Teraz napar jest mocniejszy, ma ciemniejszy kolor. Tego akurat się spodziewałam, bo w tym parzeniu uczestniczył już cały susz, który wcześnie był sprasowany. Zapach już się trochę ustabilizował i pozostała ta przyjemna drzewność. W smaku też podobnie, pozostały same nuty drzewne. Zobaczymy, co będzie w trzecim parzeniu.

Trzecie parzenie. Napar w zbliżonym kolorze do tego co na zdjęciu.

Po 1 minucie parzenia napar ma kolor już delikatniejszy, ale w odcieniach miodowych. Zapach trochę się zmienił. Teraz przypomina mi bardziej zieloną herbatę, ale z delikatnymi nutami drzewnymi. Za to w smaku pozostaje bez zmian. Zaparzyłam ten sam susz jeszcze kilka razy i miałam takie same odczucia za każdym razem.

Ładnie się pieni.

Nie pamiętam czy piłam już takiego Pu-Erha, ale smak wydaje mi się znajomy. To już nie herbata zielona jeszcze nie czerwona. Nie ważne jak to będzie się nazywać, ale mi smakuje. No chyba, że znowu coś zepsuję, tak jak z tym za małym czajniczkiem to wtedy nie będzie mi smakowało.

2 komentarze:

  1. Podziwiam :) Ja pewnie nie byłabym w stanie odróżnić nawet części tych herbat, które opisujesz :D Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  2. To kiedy umawiamy się na herbatkę?

    OdpowiedzUsuń